Perypetie mieszkańców budynku przy ul. Alternatywy 4 z serialu o tej samej nazwie? Miłe wspomnienia z podstawówki, albo wręcz odwrotnie: studenckie mieszkanie w starym bloku z ciasną windą i pomazaną klatką schodową? A może doniesienia medialne, że te wszystkie bloki z PRL-u niedługo się zawalą?
Nieważne, co kojarzy nam się z „wielką płytą” i blokowiskami minionej epoki – chciałbym Was zachęcić do spojrzenia krytycznego i chwilowego odłożenia na bok dotychczasowych skojarzeń.
Terminologia i historia prefabrykacji
Spójrzmy na historię prefabrykacji w Polsce, od razu wyjaśniając sobie termin, ponieważ – wbrew powszechnej opinii – nie każdy blok zbudowany w czasach PRL-u to „wielka płyta”.
W połowie XX wieku stosowano już drobne elementy prefabrykowane – na przykład fragmenty ciągów betonowych schodów lub nadproża. Była to właśnie prefabrykacja – czyli używanie na budowie elementów (głównie betonowych), które zostały wytworzone w fabryce i „wmontowane” w budynek na placu budowy.
W latach 60. postanowiono pójść krok dalej i powiększyć rozmiar prefabrykatów – tak powstała technologia „wielkoblokowa”, czyli budowanie wielokondygnacyjnych budynków z takich prefabrykatów, aby jednym pionowym elementem od razu montować kawałek ściany. Najbardziej znanym przykładem tej technologii jest tzw. „cegła żerańska” (nazwa od fabryki produkującej te elementy na warszawskim Żeraniu), w której głównym elementem nośnym były przestrzenne bloki ścienne o szerokości 1,2 m i wysokości całej kondygnacji: ustawienie kilku takich bloków obok siebie tworzyło ścianę nośną budynku. Wiele budynków z lat 70. zostało wybudowanych w tej technologii, ale często błędnie nazywana jest „wielką płytą”.
J. Charytonowicz, T. Kolendowicz, Budownictwo miejskie z komórek przestrzennych. Systematyka konstrukcji i technologii, Wrocław 1974.
Kolejna dekada przyniosła zwiększenie rozmiarów prefabrykatu aż do całej ściany pomieszczenia – i to jest właściwa „wielka płyta”, czyli prawdziwe „domki z kart”. Założenie było następujące: „płyta na izbę”, tzn. że całe pomieszczenie było obudowane prefabrykatami – po jednym na każdą ścianę oraz strop i podłogę. Płyta prefabrykatu od strony ściany zewnętrznej miała już od razu wmontowane okno, co dawało – mówiąc dzisiejszym językiem – szybsze dojście do stanu deweloperskiego. Co więcej, dla łazienek prefabrykacja poszła jeszcze dalej: na budowę przyjeżdżały już gotowe „prostopadłościany”, z wmontowanym rurami od instalacji wodno-kanalizacyjnej czy nawet drzwiami. Taki „kubik” był po prostu stawiany na stropie i „myk” – łazienka gotowa. W „wielkiej płycie” często ściany działowe (czyli te cieńsze ściany, które nie przenoszą obciążeń wyższych kondygnacji) były również wykonane z betonowych płyt; we wcześniejszych technologiach były one po prostu murowane z cegły.
Warto dodać, że „wielka płyta” „wielkiej płycie” nierówna – to znaczy, że w jednym czasie istniało kilka jej systemów. Każdy taki system to katalog składający się z kilkuset elementów (np. ściana z oknem, ściana z otworem drzwiowym do pokoju), z których architekci i konstruktorzy budowali, jak z klocków Lego, mieszkania, piętra i całe budynki. Systemy między sobą różniły się rozwiązaniami technicznymi i w większości przypadków były ze sobą niekompatybilne. Istniało też zróżnicowanie ich użycia w konkretnych regionach: OW-T w Warszawie, „Rataje” w Poznaniu bądź „Szczeciński” w Szczecinie. W połowie lat 70. opracowano i uruchomiono system W-70 (oraz jego późniejszą odmianę Wk-70), który docelowo miał być ogólnopolski i jedyny, eliminując kosztowne w utrzymaniu regionalne warianty i dając większe możliwości aranżacyjne architektom.
Dodatkowo, w latach 60.-70. eksperymentowano z technologią zwaną „ramą H”, która sprowadzała się do innego rozwiązania ścian nośnych. Zamiast pełnych bloków lub płyt betonowych, budynek był konstruowany z prefabrykowanych elementów szkieletu – właśnie w kształcie litery H. W ten sposób kolejne piętra podtrzymywane były jedynie przez słupy, co umożliwiało bardziej elastyczne kształtowanie pomieszczeń wewnątrz mieszkań (tak, jak to wygląda w dzisiejszych biurowcach – najemca piętra może sobie „open space” podzielić w miarę dowolnie). Przywołuję tutaj „ramę H” tylko dlatego, że czasami uważa się, że to jest lepsza technologia niż „wielka płyta” – ale to jest po prostu inne rozwiązanie problemu inżynierskiego.
Pamiętajmy też, że mimo iż podałem tu pewne daty (kolejne dekady pojawiania się nowych technologii), to wszystkie te sposoby budowania bloków finalnie współwystępowały: „wielka płyta” nie wyparła nagle budownictwa wielkoblokowego itd.
W ten sposób przebiegliśmy przez historię narodzin „wielkiej płyty” w Polsce. Pewnie wielu z Was wie, że nie była to technologia wyjątkowa dla naszego kraju – raczej każdy kojarzy podobne blokowiska w innych krajach postkomunistycznych. Czy to jednak znaczy, że „wielka płyta” (i prefabrykacja w szerszym ujęciu) mogła działać i mieć sens jedynie w systemie gospodarki centralnie planowanej?
To może być dla wielu zaskoczeniem, ale „wielka płyta” ma starszy i niekoniecznie wschodni rodowód. Pierwsze osiedla wielkopłytowe to Holandia i Niemcy początków XX wieku: Betondorp (1910) w tej pierwszej i Splanemann-Siedlung (1924) w tych drugich. Prawdziwy boom na wielkopłytowe budownictwo w Zachodniej Europie pojawia się jednak dopiero w latach 50. Wiele tamtejszych miast też ucierpiało w wyniku II wojny światowej, więc po jej zakończeniu pojawiła się potrzeba szybkiej i taniej odbudowy. Jako przykład można podać osiągnięcia Raymonda Camusa, który stworzył własny system technologii wielkopłytowej – zainspirowany metodami produkcji w fabryce samochodów Citroen, w której pracował w czasie wojny. O stopniu popularności tej technologii może świadczyć, że w latach 60. elementy w systemie Camusa były produkowane w 6 fabrykach we Francji i kilkunastu w innych krajach świata.
Biorąc to pod uwagę, można stwierdzić, że kraje zachodnie były wręcz bardziej zaawansowane w wielkoelementowej prefabrykacji niż Polska – zwłaszcza w latach 60. Prosperity dla „wielkiej płyty” na Zachodzie zakończyła się jednak w latach 70. – wraz z kryzysem energetycznym wzrosły koszty transportu (a przecież ciężkie, betonowe elementy ścian trzeba na budowę czymś przywieźć), a także wzrosły wymagania jeśli chodzi o izolację termiczną, do czego wcześniej nie przykładano takiej uwagi, projektując systemy wielkopłytowe.
W Polsce „wielka płyta” skończyła się dopiero wraz z upadkiem komunizmu, ale w ostatnich latach prefabrykacja wraca do łask. Polskie firmy eksportują prefabrykaty – podobne do „wielkiej płyty”, aczkolwiek raczej projektowane pod konkretną inwestycję, a nie z jednego systemu – m.in. do Szwecji i Wielkiej Brytanii, gdzie koszty pracy są wyższe lub sezon budowlany krótszy; dzięki technologii wielkopłytowej budynek można wybudować szybciej, z mniejszą ilością pracowników budowy, a także zachowaniem większych rygorów jakościowych, sprawdzanych jeszcze zanim elementy opuszczą fabrykę. Analogicznie coraz popularniejsze w Polsce staje się budowanie domów jednorodzinnych z prefabrykatów: czy murowanych, czy drewnianych (w konstrukcji szkieletowej). Założenia są te same: krótszy proces inwestycyjny, większa niezależność od czynników atmosferycznych i potencjalnie wyższa jakość gwarantowana w „sterylnej” fabrycznej przestrzeni.
Dlaczego budowano w PRL-u budynki prefabrykowane?
Znając już trochę terminologię i chronologię budownictwa prefabrykowanego, możemy przyjrzeć się kontekstowi – dlaczego w ogóle inwestowano czas, pieniądze i ludzką energię w uprzemysławianie budownictwa.
Przyczyn jest wiele, a pierwsza z nich to demografia. Po II wojnie światowej mieliśmy do czynienia z ogromnym przyrostem naturalnym: w latach 50. rodziło się ok. 800 tys. dzieci rocznie. A to oznacza, że te dzieci – nawiasem mówiąc, pokolenie moich rodziców – w latach 70./80. zakładały własne rodziny, w których na świat przychodziły kolejne dzieci (stąd wyż demograficzny lat 80.). Kolejnym aspektem był napływ ludności do miast, wynikający z odgórnie sterowanej modernizacji gospodarki, polegającej na budowie nowych zakładów produkcyjnych. Nowe fabryki, kopalnie i huty potrzebowały pracowników – a ci musieli zamieszkać w miastach, gdzie te zakłady przemysłowe się znajdowały. Trzeci czynnik to niedobór mieszkań po wojnie – z jednej strony wynikający z ogromnych zniszczeń, zwłaszcza w takich miastach jak Warszawa bądź Wrocław, a z drugiej: jeszcze przed wojną największe polskie miasta zmagały się z ogromnym przeludnieniem. (Aby się o tym przekonać, polecam lekturę książki „13 pięter” Filipa Springera.) Dodając te trzy czynniki mamy ogromny niedobór ilości mieszkań, a w efekcie przeludnienie (zbyt wiele osób, wręcz po kilka rodzin, w jednym mieszkaniu). Odpowiedzią musiało być budowanie jak największej ilości nowych mieszkań. Jak najszybciej.
Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Jednakże ówczesny stan polskiej gospodarki narzucał określone ograniczenia. Ograniczone zasoby finansowe i materiałowe, niedobór wykwalifikowanej kadry, niska jakość ręcznej pracy murarskiej na budowie.
Te ogromne potrzeby i duże ograniczenia pchnęły w kierunku „wielkiej płyty”. Z jednej strony obiecywała ona skrócenie czasu budowy – skoro budynek „składamy”, to już choćby sam proces technologiczny przyspiesza (nie musimy czekać, aż beton zwiąże na budowie). Z drugiej – przy odpowiedniej skali mogła rozwiązywać problemy i dawać m.in.: podwyższenie jakości poprzez „laboratoryjne” wytwarzanie elementów w „fabrykach domów”, bardziej oszczędne zużycie materiałów budowlanych, mechanizację na placu budowy.
W efekcie kolejne poziomy uprzemysłowienia budownictwa mieszkaniowego w PRL-u – których zwieńczeniem była „wielka płyta” – pozwoliły na wybudowanie łącznie aż 7 mln mieszkań. A w samym roku 1978, gdy „wielka płyta” dopiero zaczynała osiągać coraz większy (ale nie większościowy!) „udział w rynku”, wybudowano 280 tys. mieszkań w jednym roku – rekord niepobity aż do dziś. Trudno sobie wyobrazić, w jakich warunkach byśmy dziś mieszkali, gdyby takiej ilości mieszkań nie udało się wybudować w tym czasie.
Jak to ma związek z branżą IT?
Czy coś z tej historii możemy wynieść dla siebie, dla naszej codziennej pracy? Moja „publicystyczna” teza brzmi tak: w branży IT ścieramy się z analogicznymi ogromnymi potrzebami i dużymi problemami – tak jak to było z budownictwem mieszkaniowym w PRL-u; a ponadto – częściowym ich rozwiązaniem jest swego rodzaju prefabrykacja.
Spójrzmy: jest truizmem stwierdzenie, że cyfryzacja obejmuje wszystkie dziedziny życia (albo zaraz obejmie). Usługi publiczne, finanse, zdrowie – by wymienić tylko niektóre z nich. Co więcej, szybko rośnie zapotrzebowanie na automatyzację i różnego rodzaju rozwiązania z użyciem sztucznej inteligencji. A to wszystko jeszcze okraszone niesamowitym przyrostem ilości zbieranych danych, które chcemy przetwarzać, by móc jeszcze „szybciej, wyżej, mocniej” (jak brzmi dewiza nowożytnych igrzysk olimpijskich).
Z drugiej jednak strony branża IT zmaga się ze swoimi problemami. Niedobór siły roboczej to już oklepany temat – posady związane z IT rokrocznie okupują górną stawkę rankingów najbardziej pożądanych zawodów. Narzędzia, z którymi pracujemy są też często niedojrzałe: żartuje się, że co roku powstaje nowy framework w JavaScripcie, a tymczasem cały czas pracujemy z systemem kontroli wersji Git, który opiera się na porównywaniu ciągów znaków i nie rozumie kodu (nie potrafi zrozumieć, że de facto pojedynczą zmianą jest zmiana nazwy metody i wszystkich jej użyć w innych plikach). Jakość software’u, który wytwarzamy też pozostawia wiele do życzenia – czy to są jakieś strony urzędów lub aplikacje bankowe, na których kiepski UX narzekamy, czy też spektakularne katastrofy z historii informatyki, jak choćby przypadek z 1998, kiedy sonda kosmiczna Mars Climate Orbiter spaliła się w atmosferze Czerwonej Planety, gdyż błąd w przeliczaniu jednostek miary wpłynął na zmianę trajektorii lotu i skumulowaną pomyłkę rzędu ponad 100 km… I to wszystko mimo wielu wysiłków podejmowanych, aby niedociągnięć się ustrzec.
Jeśli przypomnimy sobie, jakie założenia stały za prefabrykacją i „wielką płytą”, to możemy zauważyć, że wiele rozwiązań w świecie IT też takim mianem prefabrykacji dałoby się określić. Czy to będą rozwiązania zero-code/low-code (jak np. Microsoft Power Apps), czy po prostu ponowne użycie wcześniej skompilowanego kodu (np. paczki nugetowe w świecie .NET), a może nawet pionierskie narzędzia typu GitHub Copilot, suflujące gotowe (prefabrykowane?) fragmenty kodu, w zależności od potrzeby. W tym samym kluczu nawet konteneryzację można by uznać za swego rodzaju „typizację” – konkretna aplikacja uruchamia się zawsze na „ustandaryzowanym” środowisku. („Wielka płyta” to była przecież standaryzacja – raczej „build-time” niż „runtime”, choć w budownictwie trudniej o takie rozróżnienie.)
Podsumowanie
„Wielka płyta” obiecywała dużo. Na pewno w kwestii tempa budowania tę obietnicę zrealizowano, pewnie z jakością bywało różnie (wszak gagi z „Alternatyw 4” miały jakąś inspirację w rzeczywistych absurdach i fuszerkach) – ale nie miejsce tu na jej ocenę. Chciałem raczej pokazać, że pewne rozwiązania technologiczne nie są zawieszone w próżni, lecz wynikają z konkretnych uwarunkowań: chcemy zaspokoić potrzeby, a jednocześnie jesteśmy świadomi ograniczeń i problemów. I chyba właśnie z takiego „zderzenia” rodzą się innowacje – co pozwala mi zaryzykować stwierdzenie, że „wielka płyta” innowacją była.
A jednocześnie na zakończenie zostawiam Was z cytatem z Esther Dyson, amerykańskiej dziennikarki, filantropki i inwestorki: „don’t innovate, solve problems”.
Autorem tekstu jest Robert z zespołu Demant w Warszawie.